piątek, 11 stycznia 2013

TRUDNE I BOLESNE POCZĄTKI PIĘKNEJ PRZYGODY…PART 1


            Skoro obiecałem, że rozwinę moją historię zapraszam do przeczytania pierwsze części J.
Otóż jak każdy z Was jestem, zwyczajnym zjadaczem chleba ( no z tym chlebem to bywa różnie J ), który stara się z całych sił radzić sobie, z otaczającą go codziennością. Jestem również szczęśliwym ojcem oraz mężem. Mam w domu taki mały babiniec J
Nawet nasz labrador to suczka nie mówiąc już o patyczakach J Zawodowo pracuję u jednego z największych producentów systemów kominowych w kraju i za granica w firmie Schiedel. W moim życiu sport zawsze odgrywał bardzo dużą rolę. Dzięki rodzicom od podstawówki mogłem uczęszczać na treningi koszykówki, w liceum uprawiałem siatkówkę. Prawdę mówiąc całkiem nieźle sobie radziłem, ale zawsze czułem że to nie to. Na studiach również trochę pogrywałem, parałem się również treningiem siłowym itd. Na jednym z meczów nabawiłem się urazu kręgosłupa, który na dość długi czas wykluczył mnie z uprawiania sportu. Po niedługim czasie zdobyłem swoją pierwszą, upragnioną pracę jako przedstawiciel handlowy. Od zawsze czułem, ze to praca stworzona dla mnie. Bardzo mi odpowiada jej charakter i kontakt z ludźmi. I tak naprawdę od tego momentu, chodź moje życie pod wieloma względami uległo znacznej poprawie. To moja tężyzna fizyczna, oraz kondycja, powoli jechały w dół po równi pochyłej, żeby to w połowie 2011 roku osiągnąć totalne dno. Tysiące kilometrów za kierownicą, tony batoników i ciastek (które sprzedawałem J ), oraz inne Mac za przeproszeniem gówna, doprowadziły mnie do delikatnie mówiąc nie najlepszego stanu J
GRILL CZERWIEC 2011 rok. Waga 164kg (do uboju już się spokojnie nadawałem )

Jak widzicie lekko nie było :P. Gdzieś tam w głowie co prawda kołatała się myśl, żeby coś zrobić ze sobą, ale na świecie przecież jest tyle ciastek, browarków, kiełbasek, więc zawsze wygrywała myśl, ze szkoda prądu. Ktoś w końcu musi pomagać podnosić ten kraj z kolan, i wspierać rodzime firmy cukiernicze, masarnie oraz browary J.
Jednak pewnego lipcowego poranka, myśl o chęci splądrowania lodówki i chlebaka zaczęła wypierać inny jakże dziwny i niezrozumiały dla mnie wtedy pomysł. Uniosłem swój obolały kręgosłup, jak zwykle posapałem i postękałem i hop!! - już siedziałem na łóżku J Pomysł dalej drążył mój umysł, a ja  dziwnym trafem nie chciałem z nim walczyć. Wstałem i poleciałem do kuchni z radosną nowiną!!! W sumie to popełzłem :p. Stojąc w ościeżnicy i skutecznie zasłaniając promienie słońca dobiegające z pokoju zakomunikowałem: „Jadę kupić rower i biorę d..ę, w troki”. Iwona (moja żona), popatrzyła na mnie pobłażliwym wzrokiem, ale przyzwyczajona do moich dziwnych pomysłów nie wyraziła sprzeciwu J.
Wybór padł na rower MTB. Dlaczego ? A no dlatego że zawsze jarały mnie szosówki, jednak pozycja jaką wymuszały na kolarzu w moim przypadku, skutkowałaby raną szarpaną brzucha, z powodu blatu piłującego oponę od stara jaką na sobie nosiłem. Zakupiłem TREKA 3700. Cudownie „trzepacki” sprzęt (z racji wyglądu ). Ważył jakieś 16 kg, mostek dumnie uniesiony ku górze J (sami wiecie dlaczego), amor wydawał być się solidny, ale męczył się strasznie wożąc na sobie ciężarówkę. Można powiedzieć że do pewnego czasu miał permanentną blokadę, bo był cały czas w dole J. Ale ja i tak polubiłem bardzo swojego „Treczunia”. Zaczęliśmy wspólnie pracować nad moją formą. Z zeznań świadków, wiem że pomimo 22 calowej ramy, cały czas wyglądałem na nim jak niedźwiedź z cyrku na rowerku. Ale miałem to w głębokim poważaniu :) Wiedziałem przecież, że  nie wyglądam jak wycieniowany zawodowiec, więc nie było sensu się napinać i przejmować. Jedyny sens jaki widziałem to robić swoje!!!  Z każdej wycieczki wracałem tak mokry jakbym wpadł do rzeki, ale szczęśliwy jakby mi ktoś w kieszeń nasikał. Zaczynałem od 20 minut i tak stopniowo zwiększałem objętość moich wycieczek. Licznik stopniowo zaczynał wskazywać coraz dłuższe przebiegi, a "banan" z ust nie schodził.
PO KILKU TYGODNIACH WYCIECZKOWANIA. Waga 158kg. Próba sforsowania rowu z wodą. (nieudana) :P

 Waga stopniowo spadała, co bardzo mnie cieszyło, a miłość do mojego dzielnego „Treczunia” rosła z dnia na dzień. Kolejnymi krokami jakie podjąłem, była wizyta u dietetyka i ustawienie odpowiedniego planu żywieniowego.  Wybór padł na poradnie dietetyczną (dla zainteresowanym podam kontakt). Z całego serca polecam!!! Mega profesjonalizm!!!  ODPOWIEDNI PLAN ŻYWNOŚCIOWY (jemu też poświęcę kilka postów) JEST MEGA POTĘŻNĄ BRONIĄ W WALCE Z „KALECTWEM” JAKIM JEST OTYŁOŚĆ (w moim przypadku już otyłość kliniczna). Znajomi obserwowali moje poczynania, z niedowierzanie i zdziwieniem. Jedni śmiali się , inni uważali że „strzelę po tygodniu”, inni doceniali moje starania. Mijały dni i tygodnie. Plany dietetyczne również się zmieniały, wycieczki powoli zaczynały przypominać treningi, a wspomniany wcześniej amortyzator zaczął wykazywać chęci do pracy,  do jakiej był zaprojektowany J.  Później musiałem się przenieś do domu z racji aury, i kręcić na rowerku stacjonarnym, nic przyjemnego bo nudno, ale to kwestia wprowadzenia się w odpowiedni stan umysłu. Jeśli chęć osiągnięcia celu jest duża, to jesteśmy w stanie znieść naprawdę bardzo wiele. Zakupiłem również pulsometr i wyznaczyłem w przybliżeniu strefę tlenową, żeby pilnować maksymalnej efektywności każdego treningu. Waga spadała coraz bardziej i bardziej, a to w połączeniu z wrodzonym umiłowaniem rywalizacji, zrodziło niecny plan. Start w Bike Maratonie we Wrocławiu w kwietniu 2012, na bardzo ambitnym dystansie :P Medano (czyli mini J )….  CDN J STAY TUNED AND TRAIN HARD!!!!!!!!!

Marcin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz